Czego nauczyły mnie studia?

Studia… Studia powinny nauczyć mnie programowania i odpowiedniego zarządzania sobą w czasie. Może też odrobinę radzenia sobie ze stresem. Nauczyły mnie trochę innych rzeczy, ale niespecjalnie narzekam.

Jestem w stanie uszykować się na zajęcia w pięć minut.

Ranek. Dzwoni budzik. Budzik z premedytacją ustawiony na dwie godziny przed zajęciami, żebym mogła zjeść porządne śniadanie (coś w stylu jajeczniczki), zrobić sobie porządne kanapeczki na uczelnię (coś w stylu serek + pomidorek + ogóreczek), wypić dobrą kawkę i w ogóle… Wyłączam go i budzę się na pięć minut przed momentem, gdy NAPRAWDĘ muszę wychodzić. Dramat w siedmiu aktach: wybranie ubrań, naciągnięcie ich na siebie w kolejności dość względnej, znalezienie kluczy, torebka, płaszcz, trampki, słuchawki.

Profesor to tytuł, nie określenie człowieka.

Nie każdy wykładowca z tytułem profesora potrafi się wypowiadać w języku polskim. Albo w ogóle w jakimkolwiek. Nie każdy wie co to kultura osobista. Nie każdy powinien posiadać tytuł profesora. Nie każdy powinien nauczać i w ogóle mieć kontakt ze studentami. Ani żadnymi innymi żywymi obiektami. Chwilę zajęło mi zrozumienie tego, dlaczego właściwie muszę użerać się na tej uczelni z ludźmi, którzy ewidentnie nie chcą mnie widzieć na oczy. I których ja nie chcę widzieć. Kurcze. Trochę to słabe, że system tej uczelni tak perfidnie pluje nam wszystkim w twarz. No cóż. Oby do wakacji.

3 zł na 3 dni? Zero problemu!

Heh. Heh. Jestem z tego okropnego gatunku ludzi, którzy od treściwego i pełnowartościowego posiłku wolą np. dobrą kawę w kawiarni. Albo wypad do pubu ze znajomymi. Mam o tyle duże szczęście, że moje życie na studiach sponsorują rodzice. Staram się tego nie nadużywać i raczej rozsądnie robić zakupy, ale… Nie zawsze wychodzi. I tu pojawia się dramat. Mówić, że nie ma się już kaski? Czy może jednak przemilczeć ten fakt, zapychając sobie żołądek marchewką i ziemniakami?

Oczywiście dramatyzuję tutaj. Rzadko zdarza się tak, że muszę przeżyć za mniej niż 3 zł na dzień. I rzadko żywię się chlebem ze smalcem i… smalcem. Życie na studiach nauczyło mnie gotowania całkiem niezłych i dość pożywnych badziewi. No chyba, że akurat jakaś koleżanka miała imieniny, mój mężczyzna zaproponował bilard i jeszcze skończyły mi się świeczki zapachowe. W takich momentach idę do sklepu tylko po biały chleb… I smalec.

USOS to chuj.

W sumie tyle w temacie.

Tak. Na wykładach da radę spać.

Sprawdzone. I ogólnie można się na nich zająć czymś niezwiązanym z tematem rzeczonego wykładu. Najgorsze do wytrzymania są takie wykłady, na których prowadzący pokazuje prezentacje. Głównie dlatego, że nie da się na tym za bardzo skupić, a dodatkowo gasi się wszystkie światła, żeby slajdy były dobrze widoczne. Wyobraźcie sobie to: ósma rano, taki wykład i dodatkowo w gratisie wykładowca, który praktycznie mruczy niewyraźnie do mikrofonu. Och tak… W takim wypadku pozostaje już tylko sen, bo najczęściej na czytanie książki jest za ciemno, a jak się grzebie w telefonie to przecież widać.

Można przeżyć studia bez kawy i cukru, ale po co?

Tu jeszcze coś miało być, ale totalnie nie mogę sobie przypomnieć co. Chyba coś o babeczkach w dziekanacie i o tym, kto tak naprawdę rządzi uczelnią. No, ale nie ogarnę tego już. Tak też w tym miejscu kończę i zapraszam tu w środę na Ochłapki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *