Osobiście w LoLa przestałam grać gdzieś pod koniec sezonu drugiego, ale nadal zdarza mi się oglądać mecze. Odeszłam głównie dlatego, że przestałam mieć czas na granie, a poza tym… W grze pojawiło się zdecydowanie za dużo raków i to po prostu przestało być przyjemne. Teraz jak sobie patrzę na nowe postacie i zupełnie nową metę, to trochę tęsknię. A potem sobie przypominam z kim zdarzało mi się grać i jakoś mi przechodzi.
To nie jest ból dupy, bo nie będzie tu za mocnego rage’a na wszystko. Chyba. Pewnie też pochwalę niektóre rzeczy. Ach, i jakby co, to w całym wpisie pojawia się język mocno hermetyczny i dostosowany chyba tylko do graczy LoLa. Jeżeli nie rozumiesz, to albo uruchom Google, albo nie czytaj. Polecam też mieć dużo dystansu siebie i gry oraz przypomnieć sobie angielski, bo uwielbiam makaronizmy, zapożyczenia i ogólnie nie przeszkadza mi zaśmiecanie naszego, hehe, pięknego języka.
The almost.
Jest prawie dobry, prawie umie grać, prawie wygrywa, ale… No prawie. Prawie trafił tym ultem Karthusa, prawie wie co robi pasywka Annie, prawie wie jak działa blue buff. Prawie wygrywa i prawie jest wartościowym graczem dla swojego teamu.
The Tekken player/forhead player.
Generalnie jego gra wygląda jakby napieprzał swoje skille w zupełnie dowolnej kolejności. Nie istnieją dla niego żadne combo ani inne podobne. Z rzadka zdarza mu się trafić w teamfightach. Zwykle cała drużyna dziwi się, że on w ogóle jeszcze jest w tej rozgrywce. Chyba, że ten gracz napierdziela też pingi na mapie. Czołem.
The blind one.
I tu nie chodzi o Lee Sina.
Chodzi o człowieka, który nie ma zielonego pojęcia jak trafia się spellami. Kompletnie. Najczęściej gra oczywiście adc, bo fuck the system. Nie umie szczególnie trafiać stunami, blindami, slowami i innymi. Czasem zdarza się, że biegniesz przez swoją dżunglę i wpadasz w strzałę Ashe. To był właśnie on.
The cute girl.
Gra tylko dziewczynami albo yordlami. W rzeczywistości albo słodka dziewczynka, albo obrzydliwy nastolatek z jakimś kompleksem. Nie da się wyczuć. Raczej nie chce rozmawiać na Skype. Gra słabo, ale nie na tyle, żeby być rakiem.
The Mordekaiser.
Es numero uno. Huehuehue.
The oldshool one.
Mentalnie w sezonie drugim. Wybiera sobie Anivię na mida, leci tam, wraca do sklepu po trinket i leci znowu na linię. Nie ogarnia żaby, nie rozumie buffów ze smoka. Raczej nieszkodliwy, chociaż może być upierdliwy, jeżeli zacznie się go krytykować za stare buildy. No, ale bez przesady. Ryż pod kropelkę w early game zawsze będzie dobry. Może jarać się tym, że krzaki się bujają przy wchodzeniu w nie. Ja się jaram.
The Singed.
Mieszka sobie między wieżami przeciwnika i farmi minionki. Do 20 minuty ktoś jeszcze próbuje go gonić, potem sobie dają spokój. W teamfightach rzuca przeciwnikami jak popieprzony i biega, rozsiewając zarazę. Przyjemniaczek.
The talkative.
Znaleźć go można najczęściej na fontannie albo gdzieś w krzakach, napierdzielającego na czacie. Albo narzeka na grę, ludzi w swoim teamie, przeciwników, albo po prostu chce sobie pogadać. Łatwy do zabicia, jeżeli odpowiednio się go zagada.
The I-don’t-speak-in-your-language-because-fuck-you-that’s-why.
Już w lobby pokazuje, że absolutnie nie ma zamiaru rozmawiać po angielsku. Wyzywa całą Twoją rodzinę i kraj, ale i tak nic z tego nie rozumiesz. Prawdopodobnie uważa, że jest bardzo śmieszny. Ginie za swój kraj w pierwszej minucie rozgrywki.
The Teemo.
Stoi sobie gdzieś w krzakach i robi za warda. Jedyna użyteczna opcja dla niego. Gdy się ruszy, umiera.
The one hero player.
Najczęściej ma w nicku nazwę bohatera, którym potrafi grać. Ogólnie nie jest specjalnie upierdliwy, o ile faktycznie dopadnie swoją ulubioną postać.
Duo bot.
AD ze swoją dziewczyną. Nie chcą żadnych ganków na bocie, żyją swój romansik, nie przeszkadzają nikomu. W teamfightach support poświęci się dla dla carry, żeby było już zupełnie romantycznie.
The gay one.
Taric.
To tyle. Mam nadzieję, że nie czujecie się jakoś super zażenowani poziomem tego wpisu. Część druga jest w drodze. Poniżej jeszcze rzucam Wam kilka sentymentalnych pierdów, które przypomniały mi jak fajną grą LoL kiedyś był. Ciao, Misiaki!
xPeke backdoor w 2013 roku – oglądałam ten mecz na streamie i to była prawdopodobnie najbardziej ekscytująca rzecz jaką kiedykolwiek widziałam w LoLu.
Parodia Pink – So What – śpiewana przez Asię jedna z najlepszych parodii na yt.
CLG vs WE – przepraszam za jakość, ale nie ma lepszej kompilacji na yt. Gdybyście nie wiedzieli… CLG było znane ze swoich długich gier. Czasem bardzo długich, ale to, co się działo przeciwko WE przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. W pewnym momencie zrobiło się tak nudno, że publiczność ekscytowała się każdym wardem, który został zbity. Good old days.
Parodia Call me maybe – zapomniałabym o tym cudzie!


Dzięki. Pauka pozdrawia.