Moja rodzina raz do roku, w okresie wakacyjnym spotyka się na wielkiej imprezie, gdzie zwykle jest obecne całe rodzeństwo mojego ojca wraz ze swoimi przyległościami. Spotykamy się w domu (albo raczej na podwórku) moich dziadków, który teraz należy do jednego z wujków. Rozpalamy ognisko, pieczemy kiełbaski, pijemy i gadamy.
Ta impreza jest nieinstagramowalna, nieszerowalna. Nie ma tu poukładanych w piękne kompozycje kwiatów, wianków na głowach. Nie ma kufli do piwa z kryształu czy wysokich szklaneczek do lemoniady. Światło daje zwykła jarzeniówka, siedzimy na zwykłych, plastikowych krzesłach albo na deskach, podpieranych przez najzwyklejsze w świecie pustaki. Nie jemy (o zgrozo!) wegańskich, bezglutenowych ciasteczek, a szamiemy ogromne kawałki świeżo upieczonego ciasta drożdżowego, którego smakuje dokładnie tak jak w dzieciństwie.
Wieś pachnie zbożem, zwierzętami, pyłem. Tną nas komary, ale przez piwo niespecjalnie się tym przejmujemy. Tu jest przecież magicznie. Ciocia tupta ze swoim starym aparatem i dokładnie tak jak osiem lat temu pstryka nam fotki. Jesteśmy głośni, roześmiani. Nie potrzebujemy muzyki – tu nie ma czasu na tańce, tu trzeba przecież rozmawiać.
Rodzina to skarb. Cholernie ważny skarb. Patrzę jak rośnie nam kolejne pokolenie i zastanawiam się czy ono też, tak jak my, będzie chciało przyjeżdżać na wieś. Na ten jeden dzień w roku. Czy zrozumie, że bez względu na to jak świat się spieprzy, my zawsze będziemy dla nich. Bez względu na to, jakich wyborów dokonają. Bo tak przecież będzie.
Ja wiem, że wpadam w pompatyczny ton, że brzmię pretensjonalnie, nienaturalnie jakoś. Może nie powinnam, może mi nie wypada, bo przecież mam tylko trzynaście lat i właśnie kończę podstawówkę.

