Czasu, czasu, czasu

I tak ostatnio żyję szybko. Prawdopodobnie za szybko, bo dni mijają mi jak wystrzeliwane z karabinu maszynowego. Problem w tym, że nie mam czasu na przeładowanie. Spotkanie. Jedno. Drugie. Trzecie. Napięty grafik, bo jeszcze trzeba zaliczyć kolokwium, jeszcze złożyć życzenia przyjaciółce, jeszcze obejrzeć odcinek show, a przy tym dodatkowo wypadałoby może nie zwariować. Jest jeszcze pisanie. Na stronie, na blogu, na kolanie w parku, bo nie mam czasu tak naprawdę usiąść i zrobić tego porządnie. Więc łapię byle jaką kartkę (długopis mam zawsze w torbie) i biegnę na tramwaj. Z jakiegoś powodu już dawno wyrobiłam sobie stabilną rękę przy pisaniu w podróży.

Modlę się już o tę do domu. Wtedy mam 4-5 godzin tylko dla siebie, tylko na pisanie. Niestety jest jeszcze ta rozmowa, której nie miałam czasu dokończyć, ten tekst, który już dawno powinien być przeczytany, ale ma dwa akapity za dużo. Jest też ta książka, porzucona od trzech miesięcy i ten porzucony kolega, z którym nie mam czasu pogadać i ta analiza tekstu, której pewnie nigdy już nie przeczytam, bo tl;dr. Och, tak. Przecież kiedyś miałam robić korektę. Dwie, trzy. Przejść do tego grę, zrobić wszystkie achievementy. I tłumaczenie też. Pewnie niejedno, ale zapomniałam ile dokładnie. Więc w pociągach najczęściej po prostu spisuję wiersze. Takie nieskładne, których nie poprawię, bo czasu na poezję już nie ma. Teraz dochodzę do wniosku, że chyba nigdy nie było. Nie poprawię już żadnego tekstu, bo jest to kolejne piwo i kolejna kawa. Kolejny koncert, a przecież jutro zajęcia. Projekt. I jeszcze chciałam się przecież uczyć angielskiego (podręcznik leży nieruszony od dwóch lat) i jeszcze dwóch innych języków. Ale do tego musiałabym usiąść, wziąć głęboki oddech i otworzyć umysł na coś innego niż odczuwanie, przeżywanie. W głowie świeci mi się ciągle lampka, że przecież coś miałam zrobić. Zachęcająco mruga nieprzeczytany jeszcze tomik poezji. Nagle telefon. Kawa. Wybacz, Klasyku. Kiedyś jeszcze do ciebie wrócę. O ile uda mi się dożyć.

Nieważne. Kolejny dzień. Zajęcia, na których skupiam się tylko pozornie, bo przeżywanie mnie gna. Jedną ręką spisuję wzór, a drugą sprawdzam wiadomość. Masz dzisiaj czas? Dobrze wiem, że nie mam, ale staram się poprzestawiać tak spotkania, żeby znaleźć dwie godziny. Wzdycham. Ile razy mu odmawiałam? Nie pamiętam, ale archiwum jest zbawieniem. Tylko dwa, więc odpisuję, że nie dam rady. Plan dnia się sypie, gdy dzwoni brat. Z nim muszę się spotkać, bo to przecież on. Więc rzucam wszystko – on zajmie mi resztę dnia. W tramwaju śmieję się do siebie i czuję, że trochę zaczynam wariować.

Może powinnam przestać. Może powinnam sobie odpuścić, bo przecież nie we wszystkim muszę uczestniczyć. Niestety nie słucham siebie od pewnego czasu. Do przodu gna mnie potrzeba przeżycia, zasmakowania, sprawdzenia własnymi zmysłami. Śmieję się w twarz tym, którzy nie czują tej potrzeby. I biegnę dalej. W biegu moje demony nie są w stanie dotrzymać mi kroku. Mam wrażenie, że droga przede mną się nie kończy. Pewnie mam rację, bo horyzont ciągle się przesuwa.

Ludzie dają sens temu zabieganiu. Taki szczególny sens, bo niespotykany nigdzie indziej. Bo nie da się go niczym zastąpić. Ładną książką czy filmem (nawet tym najlepszym – z Oskarem) ani nawet koncertem w samotności. Po części robię to przecież dla nich. Bo to ich zwierzeń słucham, to w ich mamrotaniu odnajduję sens. I chociaż analizy, które robię sprawiają mi satysfakcję, to ten drugi człowiek zawsze jest na pierwszym miejscu. Wariuję?

Wykończona wieczorem padam na poduszkę. W głowie szumią mi jeszcze dźwięki, obrazy, uczucia. Poddana ciszy nie jestem w stanie uspokoić myśli, więc włączam komputer. Ciszę w mojej głowie rozbijają dźwięki. Tym raczej znajome, bo to przecież nie jest pierwszy raz, gdy słucham tego koncertu. Czasem mówię o sobie, że maniaczę na jakimś punkcie. To nie jest zwykłe zainteresowania. To mania. Słucham aż do zupełnego wyczerpania, ale nawet wtedy moja wyobraźnia pracuje. Jeszcze raz przeżywam dzisiaj. Jeszcze raz widzę wszystko, czuję. Jeszcze raz spotykam się z kumplem i analizuję jego reakcje.

W końcu padam zupełnie. Mózg zwyczajnie się poddaje, ale to nie jest koniec tej szalonej przygody. To przecież dopiero początek nocy, do świtu daleko. Dopóki nie wstanie słońce, najczarniejsza część mojej wyobraźni podsyłać mi będzie koszmary. Wizje z przyszłości albo przeszłości, których nie jestem nawet w stanie opisać. Tak mija mi noc. Zasypiam nad ranem.

2 Comments on “Czasu, czasu, czasu”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *