Czyli wpis o tych maleńkich, madziubdzich rzeczach, które tak strasznie potrafią popsuć dzień. Czasem to jest inny człowiek, czasem denerwujący dizajn, czasem po prostu coś jest zjebane. I nic na to nie poradzimy. Możemy co najwyżej wyżyć się w internecie, co też teraz właśnie czynię.
Głośno gadający ludzie w autobusach.
Ja rozumiem, że musi. Ja to wiem, bo sama dość często rozmawiam przez telefon w autobusie… Ale czy naprawdę trzeba krzyczeć o tych swoich problemach żołądkowych do słuchawki? Czy jesteś Ronaldem Weasley, żebyś nie wiedział, że do telefonu nie trzeba się drzeć? I błagam, czy to jest takie trudne, żeby przyłożyć telefon do ucha, a nie krzyczeć do mikrofonu przy słuchawkach? W ogóle to krzyczenie w komunikacji miejskiej jest takie denerwujące. Człowiek chce poczytać wiadomości, książkę może nawet jakąś, a tu jakaś Karynka opowiada o denerwującej koleżance z pracy. Ciszej, na Bora, ciszej!
Gramolący się ludzie przy kasach.
Układanie zakupów w torbie to ważna rzecz, wiadomka. Nie można położyć butelki z Colą na pomidorki, bo będziemy mieli z tego bardzo słabej jakości sos pomidorowy. Nie można kurczaka obok truskawek, szynki w twardym plastiku obok jabłuszek i wędzonej ryby obok… W sumie obok czegokolwiek, bo śmierdzi. To wszystko sprawia, że układanie zakupów w torbach jest czasem wyczynem. Wyczynem, który jest dla mnie na przykład nieosiągalny. Wrzucam po prostu wszystkie zakupione ruchomości do plecaka i mam nadzieję, że słoik z dżemem nie gniecie mi właśnie śliweczek. Dla niektórych natomiast układanie zakupów jest priorytetem na tyle dużym, żeby zablokować kolejkę do kasy na kilka minut. Albo kilkanaście, gdy okazuje się, że te sześć torebeczek nie wystarczyło i potrzebuję siódmej. Człowiek! Zlituj się. Wrzuć wszystko do kosza luzem, odjedź parę metrów i tam się spakuj.
Papier toaletowy bez rączki do trzymania.
Zostając w temacie zakupowym – od kiedy mieszkam bez rodziców (czyli około trzy lata) robię zakupy bez samochodu. To oznacza, że czasem muszę przenieść sporo pierdół do mieszkania na własnych plecach albo w rękach. I teraz powiedzcie mi, moi drodzy, jak ja mam niby zabrać ze sobą paczkę papieru toaletowego Classic Klasycznie Biały Papier Toaletowy 16 rolek, gdy nie ma on rączki do trzymania? Do torby się nie zmieści, do plecaka tyż nie… Pakuję więc pod pachę taki bubel i tuptam do domu. Ale z mamą przez telefon już sobie nie pogadam…
Książki, które wydają się być jednotomowe, a są serią.
Rozumiem marketing za tym. Jeżeli książka sprzedała się dobrze, to wydanie drugiego tomu do niej to bezpieczne posunięcie. Jest duże prawdopodobieństwo, że człowiek, który polubił postaci w pierwszej części chętnie, wróci po kolejne przygody z tego uniwersum. Problem w tym, że jestem czytelnikiem, który preferuje zamknięte historie. Nie lubię, gdy coś się rozwleka. Nie lubię, gdy jestem na 100 stron przez końcem książki i już wiem, że cokolwiek by się nie wydarzyło, nie ma szans, że fabuła spokojnie dopłynie do końca. Zostanę zawieszona w niepewności do momentu, gdy nie kupię kolejnej części albo co gorsza – gdy ta część zostanie wydana. Dlatego tak lubię czytać Kinga, który może mistrzem słowa nie jest (chociaż część drewnianych tekstów rzucam zdecydowanie na tłumacza), ale za to znaczna część jego książek jest jednotomowa.
Wszystkie te napisy, przewidujące na ile porcji jest dane danie.
Ja naprawdę nie lubię, gdy mi się przypomina, że jestem gruba. A opakowania różnych produktów mówią mi to ciągle. Jedna porcja tej długiej Princessy to jest jej połowa?! I co niby oznacza, że ten słoik sosu jest na cztery porcje? Zupełna paranoja, naprawdę. Z tego słoika wychodzą mi co najwyżej trzy obiady. I to też tylko dlatego, że w przepisie jest 250 g mięsa, a ja wrzuciłam przez przypadek 400 g… Poza tym… Kto zostawia połowę wafla na później? I po jakim czasie mogę zjeść drugą porcję tak, żeby to były dwa posiłki? Czy 3 minuty wystarczą? A jeżeli nie, to jak żyć?!
Opakowania, których nie da się zamknąć.
Nikt nie je całej szynki na raz. Nie ma takiej opcji. Tak samo z serem. Nikt mi nie wmówi, że na śniadanie robi sobie 15 kanapek z szynką i serem. Skoro tak, to dlaczego tych cholernych opakowań nie da się zamknąć tak, żeby zapach lodówki nie przechodził na produkt, który jest w środku? A najgorsze jest to, że niektóre z tych opakowań są na tyle bezczelne, żeby udawać, że są zamykalne. Kłamią mi w twarz podczas zakupów, a potem śmieją się chamsko, gdy próbuję je zamknąć. Dejcie mi żyć, na Bora! Jeżeli nic się w tym temacie nie zmieni, będę szukała szynki w słoikach. Pierdolę.
Bałagan w publicznych toaletach.
Publicznych to znaczy takich, które są współdzielone przez wiele osób – w pracy, na dworcu, w urzędzie czy pubie. Rozumiem, że czasem potrzeba jest silniejsza niż rozum i w sytuacji zupełnie awaryjnej można zapomnieć, że jest się jednak istotą rozumną i zwyczajnie zrobić syf, ale jednak… No rączek ci nie urwie jak schylisz się i podniesiesz ten ręcznik papierowy, którym nie udało ci się trafić do kosza. Rączek też nie urywa wytarcie tego, co zostało na desce czy użycie szczotki do kibelka. To, że coś jest wspólne nie oznacza, że można sobie to niszczyć. To, że czyjąś pracą jest sprzątanie kibelków nie oznacza, że można sobie w nich robić burdel. A już w ogóle denerwujące jest tłumaczenie, że dzięki syfiarzom sprzątaczki mają pracę. To nie jest ciężka filozofia. Nasrałeś, to posprzątaj.

