Pamiętam jak parę tygodni temu kolega pytał mnie Dlaczego ty zmuszasz się do pisania? To nie powinno być takie wiesz… pod natchnieniem? No właśnie nie. Nie dla mnie. Ja potrzebuję bata nad głową, potrzebuję jasno określonego deadline’u, żeby móc pisać. Niekoniecznie dobrze, ale za to regularnie.
No właśnie. A może to tak nie powinno być? Może powinnam pisać tylko dobrze, bez wrzucania rzeczy, co do których mam szczere wątpliwości. No, ale… W takim wypadku 70% moich tekstów nigdy nie zobaczy światła dziennego. I dodatkowo doprowadzi mnie do tego momentu, gdy boję się wrzucać cokolwiek, bo mam wrażenie, że wszystko co piszę jest jakieś takie bezsensowne. W kolorze i o smaku błota. A przecież miało być inaczej.
Bo widzicie… Kreatywność jest naprawdę trudna. Nie da się pisać bez natchnienia, ale natchnienie jest tak kapryśne, że ciężko na nim polegać. Jest jak genialny sześciolatek. Potrafi na lekcjach rozwiązywać zadania w sposób, o którym żaden z jego kolegów nigdy w życiu by nie pomyślał. Na konkursach za to ledwo potrafi się podpisać i w połowie czasu wychodzi do łazienki, po to tylko, żeby nigdy już nie wrócić. A ja z tym sześciolatkiem muszę współpracować. I na nic moje przekonywanie, na nic słodkie słówka, na nic kino, wycieczki, przytulanie. Strzela fochem, gdy tylko chce, zamyka się w pokoju i nie odzywa się godzinami.
Miałam taki plan kiedyś – zakładał pisanie codziennie przez godzinę. Po powrocie z pracy na przykład. Problem jest taki, że gdy pracuję do 22, za nic nie mogę się skupić na wypisaniu czegokolwiek. Więc póki co nie piszę nic. I źle mi jakoś z tym. Potrafię pisać tylko głupie wiersze o jeszcze głupszej miłości, bo to przynajmniej wychodzi i nie zabiera tyle czasu.
Trzymajcie za mnie kciuki, bo kiedyś zwariuję przez siebie.

