Począwszy od złych nawyków, przez upierdliwe zachowania aż do zwyczajnych, czystych dziwności – jestem beznadziejnym człowiekiem. Zupełnie nie umiem w życie i żeby naświetlić Wam wielkość problemu piszę ten właśnie wpis.
Gryzę skórki.
Nie wygląda to bardzo źle, ale za to boli jak skurwysyn, gdy solę sobie kanapki z pomidorkiem. Albo gdy myję wannę czymś żrącym. Albo gdy próbuję umyć ręce pod zbyt gorącą wodą. Generalnie upierdliwe jak diabli, ale czy kiedykolwiek przyszło mi do głowy, żeby to rzucić? W sumie… W sumie przyszło, ale gdy tylko czuję trochę stresu (a w tej pracy stres czuję ciągle), palce lądują mi między zębami. Ot, dorosłość.
Nie wyrzucam starych i popsutych ubrań.
W mojej szafie są ubrania, w których chodziłam jeszcze w podstawówce. No, ale niektóre jeszcze na mnie pasują. W swetrze z gimnazjum chodzę do tej pory… Regularnie. Ale to nie jest tak duży problem jak moje niewyrzucanie popsutych ubrań. No bo przecież może jeszcze naszyję łatkę na tę bluzkę albo zaszyję te rajstopy. Nie oszukujmy się, Anno… W życiu tego nie zrobisz. Od roku nie przyszyłaś nawet jednego guzika. I to jest problem, który jasno uderza w komfort mojego życia. Bo sytuacja jest taka, że teraz w poszukiwaniu jedynych dobrych rajstop w szafie muszę się przekopać przez całą kupę popsutych staników, dziurawych skarpetek i innych takich. Ugh.
Nie ustępuję miejsca starszym paniom w autobusach/tramwajach.
To jest coś, co wykształciło się u mnie z czasem. Gdy pierwszy raz przyjechałam do Poznania, miałam nastawienie na bycie dobrym. To tak trwało przez chwilkę aż do momentu, gdy nie zauważyłam, że większość starszych pań w autobusach jest po prostu chujowa. Roszczeniowa postawa to dopiero początek. Ale tak nie zagłębiając się – jeżeli pani jest sympatyczna i trzęsie się na nóżkach, to będę pierwsza, żeby wstać. Ale jeżeli pani ma na twarzy minę płacę 200 zł miesięcznie na Radio Maryja, to nie ma bata. Siedzę twardo i energicznie.
Raz użyte ubrania rzucam bezceremonialnie za łóżko.
Ok. To kolejny nawyk, który znacznie obniża mój komfort życia. Bo to jest tak – wracam z pracy i marzę tylko o tym, żeby założyć dres i zasiąść do komputera. Więc zrzucam z siebie ubrania, kładę je na łóżko, przebieram się i siadam. Od kompa odklejam się około 22… Wstaję, ogarniam łóżko i padam na twarz. Rano budzę się i stwierdzam, że ktoś chamsko zrzucił moje ubrania na podłogę… I one sobie tak leżą aż nie dopadnie mnie comiesięczna chęć sprzątania. Wtedy zbieram wszystkie ubrania z podłogi, półek w szafach, układam je i czuję się ze sobą lepiej. Ale zanim to nastąpi ubrań do założenia rano zwykle szukam zamiast w szafie, to pod grzejnikiem.
Nie zmywam naczyń od razu.
Och. To. Em… To jest głównie upierdliwe dla moich współlokatorek. Bo widzicie – w mieszkaniu studenckim wszystko jest limitowane. A ja należę do tego okropnego gatunku ludzi, którzy nie zanoszą brudnych naczyń do kuchni, gdzie ktoś mógłby sobie umyć pożądane naczynie i tyle. O nie… Ja je chomikuję u siebie w pokoju. Bo przecież przejście się do kuchni z nimi jest tak wielkim wysiłkiem. Jeżeli chodzi o naczynia, to mam załamkę taką jak powyżej (gdy wszystko sprzątam) średnio raz na tydzień. Czasem rzadziej.
Włosy czeszę raz na parę dni.
Od kiedy moje włosy wyrosły poza ramiona czesanie ich zrobiło się problematyczne. To znaczy, że trwa dłużej niż 30 sekund, a to z kolei oznacza, że nie będzie mi się chciało tego robić codziennie. I wiecie co? Zwykle nie chce mi się. Włosy myję średnio 3 razy w tygodniu, ale czeszę je dużo rzadziej. Nie mam czasu!
Nucę.
Upierdliwe głównie dla współpracowników. Nucenie/śpiewanie pozwala mi łatwo odreagować stres, więc gdy muszę zadzwonić do jakiegoś człowieka i tłumaczyć mu światłowody, voipy i inne takie, śpiewam. Do mojego stałego repertuaru należą: I can show you the world, Wake me up before you go go, Eye of the tiger i oczywiście niezawodne How D’Ya Like Your Eggs In The Morning.
Rzeczy, które aktualnie nie są mi potrzebne wrzucam na półkę nicości.
Chyba wszyscy mamy w domu takie rzeczy, z którymi nie wiadomo co zrobić. Jakieś baterie, długopisy, notatki, kalendarzyk… U mnie takie rzeczy lądują na półce nicości. Nicości, bo jednocześnie jest tam wszystko i nie ma niczego. To taka wybiórcza czarna dziura. Rzeczy, które mogłyby mi się może nawet przydać ulegają tam destrukcji… Reszta zostaje zupełnie nienaruszona.
Gadam do siebie.
I nie mówię tu o gadaniu takim jak gadanie do pieska albo coś. Mówię o prowadzeniu ze sobą dyskusji. Post o MBTI został ze mną przegadany tyle razy, że aż zaczęłam sama siebie nudzić. Nudzić, czaicie? I tak gadam sama ze sobą na temat różnych rzeczy. To pozwala w jakiś śmieszny sposób się od tego odciąć. Zobaczyć problem z paru stron. Zupełnie jakby mnie nie dotyczył. I to jest spoko. To, że wyglądam jak totalny szaleniec to już inna sprawa.
I tak to właśnie wygląda. Aż ciężko mi tak ze sobą żyć.

