
I nie, nie jest to metafora (niezbyt zresztą udana) tego, że ludzie o wysokiej pozycji społecznej często reprezentują też wysoką biedę umysłową. To nawiązanie do pewnej historii, którą opowiem parę akapitów dalej. Tymczasem… Wstęp.
Do napisania tego tekstu zainspirowała mnie książka Orwella „Na dnie w Paryżu i Londynie”. Książka opowiada o realiach życia na granicy przeżycia. W związku z tym, że na blogu nie obowiązują mnie takie obostrzenia jak na studiach, tematykę książki pozwolę sobie zerżnąć z okładki, bo mogę:
„Na dnie w Paryżu i Londynie” to opowieść o tragedii ludzi bytujących na marginesie społeczeństwa – włóczęgów, bezrobotnych, wszystkich skrzywdzonych przez los i nie umiejących przystosować się do życia w świecie kapitalizmu. Doświadczenia, które dziś coraz dotkliwiej stają się również udziałem Polaków, opisuje Orwell w sposób wstrząsająco realistyczny, odsłaniając równocześnie tajemnice własnej, burzliwej młodości.
Jak tak teraz patrzę na ten opis, to w sumie stwierdzam, że jest do dupy, ale już tak zostanie, bo nie wymyślę czegoś lepszego. W skrócie: książka jest o głodzie powrotu do normalnego życia… I o głodzie w ogóle. Porusza też parę innych rzeczy w miejscach… I o tym tutaj trochę popiszę na podstawie własnych doświadczeń
Bo widzicie: sama nigdy nie doświadczyłam skrajnej biedy. Coś tam pamiętam, że jako dziecko słyszałam to i owo, ale rodzice nigdy nie dali mi poczuć, że brakowało nam pieniędzy. Miałam dach nad głową, ciepłe grzejniki i jedzenie. O tym, że dzieciństwo moich znajomych wyglądało zupełnie inaczej dowiedziałam się dużo później. Nie uważam jednak, żeby ich wspomnienia były znacząco lepsze czy tam gorsze od moich. Są po prostu inne.
Pewnego stopnia biedy natomiast doświadczyłam na studiach.
Nie dlatego, że moi rodzice nie finansowali mi ich. Wręcz przeciwnie! Chodziło właśnie o to, że to oni mi za nie płacili. Niestety nie wiedziałam w tamtym czasie za dużo (nie żebym teraz wiedziała więcej… błagam, nie mówcie moim rodzicom, że kupiłam ostatnio szynkę za 15 zł, bo nie sprawdziłam ceny przed pójściem do kasy i że żywię się waflami ryżowymi… pozdrawiam mamę, bo wiem, że czyta) na temat zarządzania budżetem domowym, więc pod koniec miesiąca musiałam dobrze kalkulować ceny bułek i najtańszego sera. Fun times. Ot, takie uroki studenckiego życia, w którym zamiast kolacji jest drzemka. I wszystko gra, bo młode ciało dużo wybacza i dużo rozumie. Wybacza na przykład piwo w sobotę zamiast obiadu.
No i właśnie na podstawie tej książki z drugiego akapitu i moich studenckich doświadczeń skrobię wpis. Uważajcie, bo może być grząsko.
Bieda nie uwalnia.
Czasem słyszy się, że wyrzeczenie się dóbr doczesnych prowadzi do zen, do spokoju ducha, do zbawienia. W samej Biblii czytamy, że:
Błogosławieni jesteście wy ubodzy, albowiem do was należy Królestwo Niebieskie.
Jest jakaś taka dziwna zależność między tym, że do wyzbycia się wszelkich dóbr materialnych tak często namawiają nas ludzie, którzy na tym wyzbywaniu mogą się wzbogacić, prawda? I luźno, nie chcę kogokolwiek wjeżdżać na wiarę. Jeżeli ktoś uważa, że rzucanie na tacę czy życie w ubóstwie zbliża go, do zbawienia, to spoko. Jestem ostatnia do rzucania kamieniem w takim wypadku. Niemniej… Bieda z konieczności, nie z wyboru przykuwa raczej do myślenia Gdybym miał/miała pieniądze, to… A nie do Jak dobrze, że nie mam na to pieniędzy.
Bieda to nuda.
Bieda to brak wychodzenia do kina, na basen, na obiad ze znajomymi. Przed biednym człowiekiem czasem jedyny wybór jaki stoi to czy dzisiaj jem ostatni kawałek szynki, czy sera. Nic bardziej emocjonującego biednego człowieka nie spotka. No może poza znalezieniem trzech monet w kieszeni zimowego płaszcza. Bieda to przeglądanie Facebooka w poszukiwaniu rozrywki. I może ewentualnie spacery po okolicy, bo często pieniędzy nie starczyło na bilet komunikacji miejskiej. Czasem bieda oznacza czasem jeszcze planowanie… O ile ma się jeszcze na to siły. Planowanie co się stanie jak już będzie się miało więcej pieniędzy. Albo co zrobiłoby się z pieniędzmi, gdyby nagle przyszła nagle ich znaczna ilość.
Bieda to wstyd.
Trochę w temacie piwa na obiad w sobotę. Biedny człowiek nierzadko staje przed wyborem: kupić coś do jedzenia ze znajomymi na mieście czy zebrać się wcześniej do domu i tam zjeść ostatni kawałek chleba (mając do tego nadzieję, że jeszcze nie spleśniał). To dodaje też do tej nudy powyżej. Bez pieniędzy ma się koszmarnie skrępowane ręce. Nie da się zaprosić tej fajnej koleżanki czy tego fajnego kolegi na kawę, bo przecież ktoś będzie musiał za nią zapłacić. Wstyd też jest wtedy, gdy już się z tymi znajomymi wyjdzie, bo jeżeli zostanie rzucony pomysł wyjścia do restauracji zamiast do bufetu, to koszt takiego jednego posiłku może przekroczyć budżet nawet na cały tydzień. Z drugiej strony… Takie wykluczenie się własnymi rękami ze społeczeństwa jest bolesne. Czy lepiej parę obiadów przespać i udawać, że nie jest się głodnym, niż być samotnym?
Bieda nie jest oczywista.
Ach, i teraz obiecana anegdotka! Z anegdotki zostały usunięte wszystkie informacje, które mogłyby doprowadzić do rozpoznania osób w niej występujących, więc jeżeli ktoś tak czy inaczej rozpoznał, proszę o zachowanie tajemnicy.
Do pewnego przybytku rządowego na rozmowę kwalifikacyjną zgłosił się pewien człowiek. Pozycja na którą się rekrutował nie należała do najwyższych. Była to raczej praca na najniższym szczeblu, gdzie wymagania były bardzo, bardzo niskie. Facet miał dobre (jak na możliwości) CV, więc został zaproszony na rozmowę. Na spotkanie z przyszłym pracodawcą przyszedł odwalony że ojaciępierdolę. W garniak jak z żurnala, którego nie powstydziłby się może nawet dyrektor. Wśród osób prowadzących rekrutację zapadła ogólna konsternacja, bo o co kaman? Spotkali się z klasycznym przypadkiem nieadekwatności komunikatu. No, ale że facet był spoko ziomeczkiem i oprócz tego stroju wszystko było z nim oks, ziomeczek pracę dostał. Później, po paru tygodniach, przy okazji spożywania trunków wysokoprocentowych koledzy zapytali ziomeczka o co chodziło z tym garniakiem. Odpowiedział im, że:
Ja nie miałem nic innego. Zaraz po szkole wojskowej wróciłem na gospodarstwo, żeby pomagać ojcu. W szafie miałem tylko ubrania od pracy w polu… No i garnitur ze ślubu. Jedyny porządny, niezniszczony strój.
Bieda to brak perspektyw.
Życie od dziesiątego do dziesiątego. Od wypłaty do wypłaty. I nigdzie dalej. Bo po co planować, po co gdzieś dążyć, skoro zaraz za rogiem jest głód. I to paskudne uczucie paniki, które towarzyszy skanowaniu produktów na kasie w Biedronce, bo może jednak ten chleb kosztuje drożej. Bo może marchewka jednak podrożała, a ten batonik wcale nie jest na przecenie. Życie właściwie z dnia na dzień i planowanie co najwyżej na tydzień do przodu, albo na miesiąc. Bo co niby dalej można planować? Chyba tylko więcej biedy.
I jako ostatnie bieda to głód.
Chciałoby się napisać, że głód właśnie tych perspektyw. Głód rozrywki, głód niewykluczenia. Ale w tym głodzie nie ma niczego romantycznego, niczego wyzwalającego. To taki zwykły, ssący w żołądek głód. Orwell pisał, że człowiek głodny cały staje się żołądkiem. Wszystkie swoje akcje planuje po to, żeby ten żołądek był szczęśliwy. Poza tym głodem nie ma nic.
I tym niewesołym akcentem kończę dzisiaj. Jakieś śmieszki, heheszki się pojawią niebawem. Jak wiosna przyjdzie, bo aura coś aktualnie nie sprzyja radosnym rozkminom.

Lubię cię za to co piszesz.
Ojej! Bardzo mi miło!