Tata w kuchni słucha radia. Jak zwykle trochę w swoim świecie. Tata, nie to radio. Chociaż… Kto w tym świecie słucha radia? My wszyscy jesteśmy trochę jak nie stąd. Tata znika, ja biorę się za śniadanie. Co by tu… Sadzone jajka. No ba. Nie jadłam ich od wieków. Może po prostu jestem za stara? Smażu, smażu, smażu. Siadam przy stole w kuchni, radio nadal gra, a ja słucham. Coś mówią o polityce, nie do końca rozumiem, ale nieważne. Interesuje mnie ten drugi temat – podsłuchiwanie dziennikarzy. Jak widać nikt teraz nie jest bezpieczny. Nie pamiętam nazwisk ludzi. Nieważne.
Snuję się trochę po domu, tańczę w kuchni do jakieś starej piosenki, której tytułu chyba nigdy nie poznam. Nieważne, dobrze mi się wytańcza stres. Och, stres. Wracam przecież do Poznania. W zalanej słońcem kuchni stres wydaje się być bujdą, więc się nie przejmuję. Chwytam kij od szczotki i wywijam z nim po podłodze. Tańcu, tańcu, tańcu. Ha! Półobrót, ukłon, schodzę ze sceny. Dobrze, że rodzice nie widzieli. To raczej… Żenujący pokaz. Tak. Mam dwadzieścia lat.
Jestem chyba od rana w lirycznym nastroju. To nic złego, ale dawno już tak się nie czułam. Szczęście czasem robi kuku w umysł. Za szybko robi mi się pora obiadu. Szybko pochłaniam kurczaka i pakuję się. W ostatnim akcie desperacji, żeby nie zostawiać tak zupełnie domu, łapię Misia-Rysia, którego dostałam na osiemnaste urodziny od rodziców. Kocham go. Jest śliczny i ma ładne łapki. Albo to sentyment. Tak czy inaczej jedzie ze mną.
Na dworcu jak zwykle śmierdzi, pani przy kasie jest wkurwiająca. Och. Włocławek. Tak bardzo Włocławek. Siadam na ławce na peronie, wyjmuję notes, piszę, słońce grzeje mi w tył głowy. Z pseudopoetyckiego pierdolenia wyrywa mnie pani, która pyta o to czy też jadę do Torunia. Uśmiecham się i mówię, że tak. Pani mnie zagaduje i po pół godzinie znam już całą jej historię. Ojciec alkoholik, mąż też. Ucieka, znajduje pracę, sama wychowuje syna, teraz zarabia 1300 zł jako sprzątaczka w szkole. Boi się, że zdrowie nie pozwoli jej dalej pracować, a przecież syn jeszcze się uczy. Pocieszam ją, opowiadam parę rzeczy. Chyba mi wierzy, nic więcej przecież dla niej nie mogę zrobić. Na odchodne mówię, że jest dobrą kobietą, że świetnie sobie poradziła i żeby trzymała głowę wysoko. Przecież nie ma się czego wstydzić. Rozchodzimy się, oby jutro było dla niej dobre. Jutro może dowiedzieć się, że jednak ma raka. Trzymam kciuki. Za cokolwiek. Za dobry dzień.
Pociąg buja. Buja tak globalnie, ale buja mnie też trochę do snu. Na przekór tej bujaninie staram się pisać. Warsztat nieszlifowany codziennie zaczyna się pierdolić. Więc piszę. Ludzie, którzy siedzą ze mną, zdają się nie widzieć nic poza swoimi telefonami/książkami. Może to dobrze. W końcu piszę o nich. O tych ludziach. A nikt nie lubi, gdy ktoś się na niego gapi i ewidentnie coś o nim pisze. Nieważne. Nikt mnie nie widzi. Jestem naprawdę małym jeżem w tym wielkim pociągu. Niedaleko mnie siedzi dziewczyna, która przeciąga niemiłosiernie każde słowo. Potrafi powiedzieć super tak, że brzmi to jak dwa oddzielne wyrazy. Brawa dla niej. Ledwo wytrzymałam jej pieprzenie o facetach.
Toruń. Och, Toruń. Dworzec jeszcze pachnie nowością. Ławki jeszcze wyglądają ładnie. Wysiadam i zaciągam się powietrzem. Babeczka, z którą siedziałam w pociągu upewnia się, że też jadę do Poznania. Potwierdzam i panikuję trochę, bo nie wiem skąd ona to wie. Spadam do budynku dworca w lekkich podskokach. W środku jest miło i pachnie piernikami. Słodko. Za słodko. Robię dwa okrążenia wokół pomieszczeń i wychodzę.
Pociąg. Kierunek Poznań. Gramolę się do środka. Skład jest stary i wygląda jakby miał więcej lat niż Toruń i Poznań razem wzięte. Ale nie narzekam. Jest ciepło, nie wieje i nie śmierdzi. To już luksus. Lokuję się wygodnie i znowu zaczynam zglądać. Ktoś mi kiedyś w ten mój ciekawski ryj przypieprzy. Daję głowę, że tak.
Przede mną siada koleś. Po mundurze, sztywnym sposobie bycia i ładnej (nie przystojnej – ładnej) twarzy wnioskuję, że strażak. Google potwierdza. Strażak. Ładny strażak. Gładkie dłonie. Jeszcze nie wie. On jeszcze zupełnie nie wie. Patrzy mi się za to w dekolt. Nie kasuję go wzrokiem, bo w sumie nie ma po co. Jest spięty i wolałby już wysiąść. Biedny koleś.
Nadal piszę, trochę czytam. Franek pisze, więc gadamy trochę. Dzwonię do mamy. Znowu coś czytam. Wracam do starych tekstów tattwy. Kocham ją. Jak starszą siostrę. Gniezno. Ludzie. Ogrom ludzi. Rzeka ludzi. Boję się ludzi, nie lubię ludzi… Ludzie. Znowu zaczynam czuć to, co zawsze czuję, gdy wracam do Poznania. Stres. Jestem tylko małym jeżem w ogromnym mieście. To nic. Na dworcu przecież czeka Luby. Uśmiecham się na myśl o spotkaniu.
Dworzec. Poznań. Gramolę się z pociągu. Tup, tup, tup. Rozglądam się. Lubego brak. Jakiś koleś podbiega do dziewczyny, łapie ją i całuje. Uśmiecham się. To już za chwilę. Lubego nadal brak. Nagle słyszę moje imię. Standard, Łukasz stoi dwa perony dalej. Ścigamy się do schodów, ale nie mam szans – przede mną morze ludzi. Na górze schodów porywają mnie ramiona, usta, głos. Tęsknił. Też tęskniłam. Żartujemy, w oczach mam malutkie łezki, ale nikt o tym nie wie. Paplam bez sensu. Nie przeszkadza mu to. Oby.
Rzadko czuję tak pełną piersią, że kocham. Rzadko pozwalam sobie na komfort porwania przez emocje. Ale teraz to bez znaczenia. Wieszam mu się na szyi. Biedna ta szyja. W końcu trochę ważę. Wleczemy się powoli, powoli na przystanek. Luby już marznie. Czasem zastanawiam się jak to jest możliwe, że tak wielki facet tak szybko zaczyna się trząść z zimna. Moje biedne dziecko lata. Uśmiecham się ciepło, gdy zakłada rękawiczki. Tramwaj. Całuję na pożegnanie. Za szybą jeszcze trochę aktorsko dramatyzuję i odjeżdżam.
W tramwaju ludzie. Morze ludzi. Staram się nie myśleć. Wysiadam na przystanku dalej niż powinnam. Czuję, że potrzebuję spaceru. Miasto przecież jeszcze nie śpi. Miasto oddycha. Uśmiecham się na widok znajomych sklepów, witryn, trawników. Lubię ten mój malutki Poznań. Mały jeż, wielkie miasto, noc. Poetycko. Tup, tup. Blok, domofon, kod, klatka schodowa, schody, schody, schody, …, schody. Pieprzone czwarte piętro. Zadyszka. Drzwi, klucze. Mieszkanie. Cześć, cześć. Daria w kuchni. Herbata. Szczebiotanie z Malwiną, pranie. Pokój, piżamy, herbata, laptop, blog… Wpis.
I tak właśnie żegnam się z Wami. Dzisiaj trochę poetyczniej, ale chyba lubię ten styl. Bardzo. Tak pewnie będę pisać. Wybaczcie. Kontent jest w Ochłapkach, tu mogę sobie pierdolić od rzeczy. Do zobaczenia w środę!

