Być kobietą to czuć. Nie widzieć, nie dotykać, nawet nie słuchać. W szczególności nie słuchać. (Słuchanie to rola mężczyzn, tych prawdziwych, z zarostem na twarzy i kluczykami w kieszeni.) Czuć. Być kobietą to mieć długie włosy i wysokie obcasy. To mieć włosy ścięte na krótko i trampki na nogach. To uwodzić i nękać, nie dawać spać i usypiać w ramionach, piec i umieć dopiec. To być muzą i grzechem. Być skrajnością. Tym właśnie wszystkim jednocześnie.
Ja nie potrafię być kobietą. Mogę być garnkiem. Lokówką. Pilnikiem od pół biedy. Palcem wsuniętym do ust. Ale nie będę nigdy ciepłym obiadem, gorącymi jeszcze lokami, pomalowanymi paznokciami, chętnymi ustami.
Po prostu nie potrafię tak być kobietą. Może trochę przaśną, może tandetną, może wyrafinowaną albo groteskową. Kobietą pracującą albo kurą domową. No nie potrafię. A przecież się staram. Związuję włosy i je rozpuszczam. Maluję paznokcie i nie maluję. Zmywam naczynia i ustawiam gary w finezyjne piramidy w zlewie. Szoruję podłogę, przykrywam plamy stosami książek albo gazet. Na zmianę świecę tyłkiem i nie świecę. Czasem zwyczajnie czuję, że mrygam tą dupą jak światełko na wiatrakach.
A może to właśnie o wiatr chodzi, o tę zmianę kierunku, prędkości, temperatury? Przecież mawia się, że kobieta zmienną jest. A ja chodzę w tych samych koszulkach od dwunastu lat. Nadal na mnie pasują i (o zgrozo!) nadal mi się podobają. Moje piżamy też mają już swoje lata. Moje spojrzenie również nie zmieniło się na przestrzeni lat. Czytam nadal te same wiersze. Mój tomik Leśmiana, wygrany w czymśtamkiedyś jest styrany bardziej, niż kiedykolwiek powinien być. Ten sam dezodorant, napój, torebka, piórnik. No i ten cholerny gust muzyczny. Nadal słucham tej samej, chujowej muzyki. Muzyki chyba niegodnej kobiety. Muzyki, do której nie tańczy się w parach, nie łapie się wzroku partnera, nie przesuwa się dłońmi po jego plecach. To muzyka, do której się skacze, wyrywa włosy (te brzydkie, połamane, o które raczej nie dbam), biega się wokół stołu, żeby paść w końcu na podłogę i zalać się łzami. To już nie kwestia przyzwyczajenia. To pętla bez warunku wyjścia.
Dlatego chyba nie jestem kobietą, chociaż podobno wszystko mam na miejscu. Psychicznie jestem raczej czymś pomiędzy tęczowym ptakiem a obsranym butem w kącie. Waham się między absurdem a zupełną dekadencją. To pewnie dyskwalifikuje mnie jako kobietę. No cóż.

