O zamieszaniu z zamieszkaniem

 Roman Kraft dla Unsplash

Dzisiaj przedstawiam Wam wpis, który powstał na potrzeby zaliczenia przedmiotu na studiach, który, o ile mnie pamięć nie myli, nazywa się Postawy PR. Mieliśmy napisać jakiś storytelling. Jak wyszło – nie wiem, bo feedback był całkiem dobry, ale czy to jest storytelling? Tylko marketingowcy wiedzą. Problem jest taki, że tydzień spędziłam na walce o to, żeby nie wyjść z siebie, a weekend grając, jedząc i bycząc się, więc nic kreatywnego nie udało się dzisiaj ze mnie wycisnąć. Więc jest i on. Historia tu przedstawiona jest sprzed roku, ale mam wrażenie, jakby wydarzyła się chwilę temu. Może dlatego, że miesiąc temu zaliczyliśmy kolejną przeprowadzkę.

Jest piękny sierpień roku pańskiego 2018. Nic a nic nie wskazuje jeszcze na katastrofę, która wkrótce ma się zdarzyć. Póki co jest sennie, ziewająco. Bluszcz mi usycha w kuchni. Na szczęście jest Krzyś, mój współlokator. Dwudziestosiedmioletni, niski i szczupły facet, który uparł się kiedyś, żeby zrobić doktorat z chemii. I z tym właśnie chłopcem siedzę u niego pokoju, za oknem powoli mija nam sobotni wieczór, Poznań przeciąga się leniwie w cienkiej warstwie smogu. Ja piszę teksty, on (ten Krzysiek, nie Poznań) pisze grant.
– Ania?
– Hmm…?
– A ty nie chciałabyś się przeprowadzić?
Bam! Z pozoru niewinne pytanie burzy mi cały plan na najbliższą przyszłość.
– No… A co ci się tu nie podoba?
Krzysztof (którego Krzysztofem nazywam tylko w takich sytuacjach) patrzy na mnie znacząco. Oj… Ja wiem. Pytanie retoryczne.

Bo ta cała historia powinna się zacząć dwa miesiące temu. W ramach akcji Mniej pierddolenia, więcej konkretów streszczę to tak: Kaśka (imię zmienione na potrzeby tekstu) – jeszcze rok temu uzależniona od amfetaminy, teraz już tylko alkoholiczka z długiem większym niż ona sama. Jej facet – jeszcze pół roku temu uzależniony od heroiny. Uratowało go więzienie. Cud! Wyszedł na zwolnienie warunkowe. Do niej. Do nas. Do naszego mieszkania.

Klikania klawiatur już do czwartej nad ranem nic nie przerywa. Wstaję, przeciągam się i patrzę poważnie na Krzysia.
– Pogadamy jutro – mówię do niego.
Wzrusza tylko ramionami i wciska CTRL+S.

Nie pogadaliśmy.

Nie rozmawiamy na ten temat aż do połowy sierpnia. Fajka na ławce pod blokiem. Leniwy, letni wieczór, słońce zachodzi za lasem. Piątkowo powoli układa się do snu.
– Szuflada w zamrażarce jest wyrwana – zaczyna powoli Krzyś.
– Mhm.
– W przedpokoju ktoś wybił z szyn drzwi przesuwne od szafy i się nie domykają.
– Mhm.
– Ktoś wypił moją wódkę.
– Co?! – mój krzyk niesie się daleko, daleko.
Gdzieś we Wrześni załkało dziecko.
– Pytanie. Kiedy się stąd wynosimy?
Zapalam drugiego papierosa i patrzę nieprzytomnie w dal. Jeszcze mną trzęsie. Są granice, naprawdę.
– Od września – mówię powoli i wypuszczam dym nosem.

Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że naprawdę się starałam. Zrobiłam czym prędzej tabelkę w Excelu, którą udostępniłam Krzychowi i jego facetowi, który nie do końca świadomie został wciągnięty w tę całą aferę, namówiłam tego że faceta, że wspólna przeprowadzka dobry pomysł (trudne czasy wymagają radykalnych rozwiązań) i wypowiedziałam umowę u właścicielki. Na pięć dni przed końcem wypowiedzenia niestety zostaliśmy bez sił, mieszkania i (co gorsza!) krzychowej wódki.

Jest poniedziałek, 27 sierpnia. My nadal w ciemnej tej co zawsze. Wpada do nas krzychowy facet z triumfalnie uniesionym w dłoni telefonem.
– Udało się coś znaleźć?! – ja i Krzysiek pytamy w tym samym momencie.
– Nooo… Nie. – Piotr obdarza nas swoim najlepszym uśmiechem. – Ale za to dowiedziałem się, że w mieszkaniach ogrzewanych…
Już go nie słucham. To są momenty, na Ciekawostki z Piotrem – cykl powtarzających się nieregularnie wystąpień krzychowego faceta, które dotyczą czegokolwiek i powtarzają się jakkolwiek. Nie mam na to sił. Patrzę tępo w ekran komputera. Zdaje mi się, że kursor, mrygający w tabelce z propozycjami mieszkań drwi sobie ze mnie.
– Skoro już trzymasz telefon w ręku, to dzwoń – mówi Krzyś do Piotra.
– Ok, ok. – Piotr podnosi dłonie w obronnym geście, opiera się o framugę okna i dzwoni.

Znowu w ramach akcji Mniej pierdolenia więcej konkretów (bo mam już ponad stronę tekstu) powiedzmy, że pewne decyzje zostały podjęte.

28 sierpnia jest porażką. Wpadamy oglądać mieszkanie i nagle wpadamy też na konkurs na najlepszych lokatorów. Właściciel przez solidne 30 minut raczy nas swoimi poglądami, rzuca parę kąśliwych uwag na temat kobiet i kończy stwierdzeniem, że się odezwie, gdy będzie miał wyniki. Dobre sobie. Wychodzimy z tego mieszkania niemrawo.

29 sierpnia. Środa. Nóż na gardle to jest dość słaba metafora na to, co teraz czujemy. Siedzę w pracy i staram się nie panikować. Chłopaki są na polowaniu. Jak za starych, dobrych czasów. Kobieta czeka w pracy w korpo i stresuje się, mężczyźni biegają jak pokręceni po Poznaniu i starają się znaleźć nam lokum, które nie oskubie nas z ostatnich oszczędności. Oby. I jest! Pojawia się wiadomość na Facebooku. Czytam. Zielenieję. Mieszkanie w kamienicy na Jeżycach brzmi bardzo poetycko, ale niestety też drogo. Na umowie kwota wygląda dobrze, więc stwierdzam, że carpe diem (taka ładniejsza, starsza wersja yolo) i piszę, że bierzemy. No bo co innego możemy zrobić?

30 sierpnia. Mamy już podpisaną umowę. Jest tylko jeden problem…
– Jak to nie będzie gazu przez tydzień? – pyta Krzysiek. 
Właściciel patrzy na nas szczerze zakłopotany.
– Poprzednie lokatorki przez przypadek wymontowały licznik. 

Ja to widzę tak: 
Stoją trzy dziewczyny przed ścianą w kuchni i dumają. 
– Ej, Kaśka, to twój taki dziwny zegar? 
– Ty… W sumie nie wiem. Bierzemy? 
– No jasne. Fajny jest. Taki dizajnerski.
Kaśka wyjmuje z torebki klucz nasadowy dwunastokątny trzydziestkęszóstkę i odkręca licznik od gazu.

Oprócz chwilowego braku gazu pojawił się też inny problem. Niektórzy powiedzieliby, że krzywe podłogi są takie fajne, klimatyczne. Ja powiem, że Krzycha ta spadająca komoda prawie zabiła. Ale mniejsza o większe. Większym problemem aktualnie zdają się być moi współlokatorzy. 

Połowa września. Gaz zamontowany, ściany częściowo odmalowane, kran naprawiony… Linoleum w kuchni nadal odłazi, podłogi nadal krzywe. Wpadam do kuchni po pracy, otwieram lodówkę i cofam się zdziwiona. 
– Piotr? 
– Mhm? 
Piotrek jak to zwykle z nim bywa, siedzi zadumany nad komputerem i skrobie coś skupiony. 
– Co to jest to takie… Co to jest za szara maź w misce w lodówce? 
– Smalec z fasoli – odpowiada chyba zupełnie poważnie. 
Patrzę na niego jak na kretyna, ale nie odzywam się słowem. Szturcham szarą maź widelcem, wącham. Faktycznie śmierdzi jak smalec. Smakuję. Smakuje… Jak fasola. Świetnie. Piotrowi udało się wyciągnąć to co najgorsze i ze smalcu, i z fasoli. W sumie to chyba należą mu się jakieś gratulacje

Październik. Krzyś wraca na uczelnię i robi tam swoje magiczne rzeczy w probówkach. W mieszkaniu znowu buczą monologi na temat kropek kwantowych. Krzyś wraca któregoś razu zadowolony, siada na kanapie w salonie, wyciąga uczelnianego laptopa i z uśmiechem zaczyna obrabiać wyniki badań. 
– Ania… Ja tu chyba robię gówno z gówna – mówi zirytowany po godzinie wgapiania się w monitor. 
– To znaczy? – pytam umiarkowanie zainteresowana.
Krzyś pokazuje mi palcem wykres. 
– Bo ja tu badam zmiany spektralne w paśmie absorpcji indykatora reakcji, nie? I mi tutaj o tak spada, a miało rosnąć – mówi zupełnie przybity.
– A nie możesz sobie tego wykresu obrócić? 
Nie docenił żartu. Wracam do książki.

Listopad. Krzyś nie dostał grantu, więc podminowany chodzi po mieszkaniu i uczy się do egzaminu z psychologii. Ja wiem jak to brzmi – doktorat z chemii i psychologia. Już przestałam szukać w tym sensu. Kręci się po salonie, mruczy coś o badaniach behawioralnych, poirytowany rzuca się w końcu na kanapę, zaraz obok swoich notatek z podstawowych zaburzeń psychicznych. I ja, i Piotr patrzymy na niego trochę zestresowani, ale za to tym razem naprawdę zainteresowani. Krzyś w końcu wstaje, wyciąga opasły tom ze swojego plecaka i rzuca w kompletnej już furii:
– I powiedzcie mi, kto, jak, dlaczego i po co napisał książkę o G-kwadruplesach?! 
Poznań odpowiada ciszą i smogiem.

Grudzień. Do tego czasu powinnam się już pewnych rzeczy nauczyć, ale nadal łapię się na pewnych odruchach. Wracam z pracy. Z telefonu odczytuję wiadomość Na gazie stoi smażony ryż, częstujcie się! Patrzę podejrzliwie na jedzenie na patelni. Wzruszam ramionami, łapię za widelec i pakuję do ust coś, co zdaje się być kurczakiem. 
Pfff…!!! Tofu. Wędzone tofu. A Piotr nawet nie jest wege!

Tak się powoli nam mieszka. Dramat, terror przeprowadzki jeszcze na nas siedzi. Ale przyjdzie jeszcze wiosna, smog zniknie z Poznania, jeszcze zjem ryż z prawdziwym kurczakiem.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *