Jest w końcu wieczór – przez ostatnie dwa dni dawałam mojemu wewnętrznemu introwertykowi odpocząć po sobocie pełnej wrażeń. I w sumie myślałam co by tu napisać o tym wydarzeniu. To ten… To ja zacznę od opowiedzenia o moich motywach. Mam nadzieję, że weszliście w ten link powyżej i nie muszę Wam tłumaczyć czym jest Żywa Biblioteka. Warto Wam jednak wspomnieć o tym, czym ona była dla mnie. Przede wszystkim chciałam spróbować atmosfery takich spotkań, poobserwować ludzi i pogadać. Pogadać bez zobowiązań, na tematy trudne, o których zwykle się nie gada na ulicy. I tak właśnie znalazłam się w gronie wolontariuszy, którzy przygotowywali tę edycję Żywej Biblioteki.
Oks! Skoro mamy już wyjaśnione czym jest Żywa i co mnie tam przygnało, to czas przejść do relacji właściwej. Albo czegoś tego typu. W piątek wpadłam na warsztaty z empatii, które… Na pewno komuś pomogły – mi niestety nie. Chyba dlatego, że w wielu aspektach nie zgadzałam się z prowadzącym te warsztaty. Prawdziwa przygoda zaczęła się dla mnie w sobotę o 10… Od śniadania! Wiadomo, na pusty żołądek nie da się pomagać innym. Na trochę przed 12 byłam już w Bibliotece Uniwersyteckiej, gdzie miała mieć miejsce cała impreza. I tutaj właśnie moje wspomnienia zmieniają się w taką przyjemną, kolorową papkę pełną uczuć i barw. Wiem, że dużo rozmawiałam. Nie tylko z Żywymi Książkami, ale też z wolontariuszami, organizatorami i gośćmi. I to w sumie tyle.
Żywa Biblioteka była dla mnie jak festiwal miłości, tolerancji i zrozumienia. Kilka razy zostałam wytulana, ktoś zawsze miał czas, żeby ze mną porozmawiać, wszyscy zwykle mieli uśmiechy na twarzach. Ale tak poza tym, to jedna z najfajniejszych rzeczy, jaką miałam przyjemność zauważyć podczas całego wydarzenia, to świetna zmiana nastawienia gości. Najpierw lekki stres, bo w sumie nie wiedzą, czego się spodziewać. Wtedy przejmowaliśmy ich my – wolontariusze, którzy starali się oswoić niezaznajomionych z tematem. Później goście zwykle byli po prostu spięci, bo to przecież tak nieładnie poprosić do rozmowy geja. Albo ateistę. Ale potem było już tylko lepiej. Bo osoba z DPM okazywała się być po prostu małą, uśmiechniętą dziewczynką, która proponowała może pójść pogadać do czytelni, bo tu jest głośno. I wtedy właśnie najbardziej lubiłam patrzeć na ludzi. Na ten ich lekki szok, na nagły wstyd tym, że przecież sekundę temu jeszcze byli uprzedzeni. A teraz stoi przed nimi człowiek, który uśmiecha się do nich. Jest otwarty, chętny do trudnej, może nawet bolesnej rozmowy. To tak naprawdę najbardziej pokochałam w Żywej Bibliotece.
Kurcze. Szczerze mówiąc, to właśnie po raz kolejny miałam zamiar porzucić ten wpis i zająć się czymś innym. Mam wrażenie, że niewiele osób przebrnie przez to pierdzielenie, a ci którym się to uda, niewiele zrozumieją z mojego bełkotu… Tak też chyba tutaj już skończę.
Was wszystkich posyłam teraz z misją – idźcie i dowiedzcie się, kiedy Żywa Biblioteka będzie u Was. A potem dołączcie się do tego wydarzenia i dajcie się zaskoczyć, może też trochę sponiewierać psychicznie. Idźcie w świat i czyńcie dobro… Bez względu na motywy! A tak kończąc już zupełnie, przypominam trochę nieśmiało słowa piosenki Stanisława Sojki:

