Morze mnie przeraża. W sumie to chyba zawsze przerażało. Mimo tego decyduję się jechać. Nie wiem jakie motywy mną kierują. Prawdopodobnie po prostu nie chcę wiedzieć. Nigdy nie byłam dobra w przyznawaniu się do takich rzeczy przed sobą. W autobusie lekko buja i ta bujanina o czymś mi przypomina. O innej wyprawie, o której wolałabym chyba zapomnieć. Dlatego też nie myślę. Patrzę na krajobraz za oknem, który robi się coraz bardziej płaski. Przechodzi przeze mnie dreszcz. Jeszcze tylko chwila.
Miasto jest wielkie. Głośne. Bzyczy w głowie rozmowami nie tylko ludzi. Wydaje mi się, że tu rozmawia wszystko. Nawet samochody i trakcje. Wejście do podziemnego przejścia przypomina mi pysk jakiegoś wielkiego, podwodnego potwora. Część mnie nie chce tam wchodzić. Ma ochotę zawrócić, ale przecież i tak już jest za późno. Biorę głęboki oddech. Zauważam, że zachowuję się jak lekko stuknięta. JESTEM lekko stuknięta. Jakby na potwierdzenie swoich słów, uśmiecham się do siebie. Nic mnie tam przecież nie… zabije.
Nie wiem co powiedzieć, gdy staję twarzą w twarz z morzem. Pewnie powinnam się przedstawić, ale czuję, że ono już mnie zna. Poznało mnie przez wodę, która obmywała mnie deszczem. Przez rosę kruszoną moimi stopami. Przez łzy, które wysychały mi na policzkach. Milczę nie tylko dlatego. Strach odbiera mi świadomość. Stoję z szeroko otwartymi oczami, ale nadal nie mogę objąć wzrokiem ogromu wody. Wiatr targa moją sukienką, włosami, umysłem. Szepcze, że mam się nie bać. Nie umiem pływać. Nigdy nie umiałam. Tamten on nie próbował mnie nawet nauczyć.
Staję na brzegu, tam, gdzie woda jeszcze mnie nie dosięga. Rozrzucam ramiona. Szeroko! W głowie myśli układają się w coś na kształt wolności. Wtedy zaczynam krzyczeć. Nie wiem co krzyczę, bo wiatr od razu porywa moje słowa. Ale morze słyszy. W końcu czuję się zupełnie czysta. Coś uciekło ze mnie, dałabym głowę, że miało formę czarnego ptaka, ale to przecież zupełna bzdura. Zanurzam powoli stopę w wodzie. Jeżeli mnie porwie… umrę.
Słońce właśnie zaszło. Nie ma to żadnego znaczenia, ale czuję, że teraz powinnam coś zrobić. Coś ważnego. Bo potem będzie ranek, a wtedy zmuszę się, żeby stanąć przed sobą i wyspowiadać się z tego, dlaczego nadal nie potrafię pływać. Patrzę na łamiące się na biało fale. O ruchu, świetle i wodzie wiem wszystko to, co absolwentka liceum wiedzieć powinna, ale nie chcę tego tłumaczyć. Mówię, że to magia i znowu śmieję się do siebie. Chyba nadal jestem dzieckiem. Poważnieję, gdy przypominam sobie swoje własne oczy, które wkrótce spojrzą na mnie rozczarowane. Dlatego ostatni raz patrzę w słońce i zanurzam się w wodzie.
Czuję jak olbrzymia fala pcha mnie głębiej w wodę. Panikuję, nie łapię oddechu, zamykam oczy. Czuję jak woda porywa moją sukienkę. Dotyka gorącem (woda w morzu powinna być zimna?) mojego brzucha. Całuje mnie w szyję, barki. Splata włosy w warkocz, wplątuje w niego muszle (wapień czy wapno?), czyni mnie swoją. Wiem, że zaraz utonę (umrę), ale ufam falom. Morze, czuły i delikatny kochanek bryzy, i tak już mnie ma. Czuję na swoim ciele jego ciężar. Przyjemny, bezpieczny. Błądzę w ciemności dłonią. Dotykam dna, niedna, niemiejsca, nieprzynależenia. W duszy dobrze wiem, że to horyzont, którego wcześniej tak bardzo się bałam.
Nie śpię, wstaje ranek. Leżę na gorącym piasku i patrzę pustymi oczami w bursztyny jego oczu. Umarłam.
I nadal nie potrafię pływać.

